Coś mi kiełkuje

Drukuj
zdj. shutterstock
Przyszedł kolega i przyniósł naczynie do domowego robienia kiełków. Duże to było i na pierwszy rzut oka nie budziło we mnie dzikiej żądzy.

- To proste – zaczął tłumaczyć – tu wsypujesz, tu wlewasz i masz! No dobra, ale po co mam mieć!? Kolega spojrzał na mnie ze zdziwieniem i rozpoczął wykład. Mówiąc metaforycznie – kiełki zawierają w sobie nieporównywalną z niczym siłę i energię życia. Bardzie prozaicznie – zawierają to wszystko, co mają nasiona: białka, węglowodany i tłuszcze ale dzięki enzymom, które stają się aktywne w momencie kiełkowania wszystkie te cenne substancje są o wiele łatwiej przyswajalne. Kiełki mają też witaminy… „Wszystko coś tam ma” – pomyślałam sobie, ale kolega patrzył, więc nasypałam i zalałam. Wyrosło samo. I było pyszne. Zwłaszcza na przedwiośniu, gdy zielonego jak na lekarstwo a witamin się chce. A już ostatecznie do kiełków przekonała mnie chińska legenda. Otóż w górę rzeki Jang-tse-kiang płynęli niestrudzeni żeglarze w poszukiwaniu lądu. Zapasy jedzenia powoli się kończyły. Na pokładzie pozostał tylko sucha fasola, która pod wpływem wilgoci zaczęła kiełkować. Nie mając innego wyjścia marynarze zjedli ją. Okazała się nie tylko smaczna ale też dodała im sił, tak, że bezpiecznie dotarli do celu. I tak właśnie ludzkość wynalazła kiełki. Smacznego.

Monika Węgrzyn