Botwinka owszem na zimno

Drukuj
zdj. shutterstock
Przebywający w moim domu goście z Bieszczadów, pani Teresa i pan Piotr, zakomunikowali mi niedawno, że właśnie po raz pierwszy w życiu jedzą... chłodnik.

U nich botwinka występuje wyłącznie w wersji „na gorąco”. Wiedziałam, że Niemcy nie lubią zimnych zup, ale dotąd w głowie mi się nie mieściło, że również w Bieszczadach polski chłodnik jest daniem egzotycznym. A przecież botwinkowy chłodnik to kawał historii polskiej kuchni, to tak naprawdę jej nieodłączny element. Ta zniewalająco różowa a także niezwykła w smaku, zapachu i konsystencji potrawa zawiera w sobie esencję polskości, postrzeganej w dużo szerszym, bo w słowiańskim wymiarze. W moim domu rodzinnym chłodnik zawsze był daniem niezwykle dostojnym, towarzyszyła mu zawsze delikatna cielęcina i szyjki rakowe, choć wtedy na szczęście nikt na raki nie mówił „szyjki”. Kto w ogóle dał rakom taką koszmarną nazwę? Zawsze były to albo po prostu „raki” albo ewentualnie „ogony rakowe”, ale skąd ktoś wytrzasnął te nieszczęsne „szyjki”? Tak czy inaczej raki w chłodniku są czymś cudownym, bo poza rodzinną zabawą w ich obieranie nadają zupie wykwintny smak i wygląd. Do tego delikatna, pokrojona w plastry pieczeń cielęca, podawana również na zimno. Zawsze była w niej odrobina pełnej smaku galarety. Jakież to było nieziemsko pyszne...

Magda Gessler

Zobacz przepis na chłodnik wileński rodziny Ikonowiczów