Hard Day's Night

Drukuj
zdj. shutterstock
Realizacja „Kuchennych Rewolucji”, podobnie zresztą jak „zwyczajna” praca w restauracji to ciężka harówka. Nie zamierzam tego ukrywać. Przebywanie przez prawie pięć dni niemal non-stop w zazwyczaj ciasnych, gorących pomieszczeniach, chłonięcie zapachów restauracyjnych kuchni to wyczerpująca, fizyczna praca. Do tego dochodzi często ogromny wysiłek emocjonalny, bo poza niedociągnięciami natury czysto technicznej, odwiedzane przeze mnie miejsca radzą sobie źle również ze względu na nieciekawe relacje międzyludzkie.

„Naturalnym dążeniem człowieka, niezależnie od światopoglądu, jest pragnienie psychiczne do uczciwości, rzetelności i zgody. Dążność ta charakteryzuje w sposób oczywisty także i przedsiębiorców, dla których przestrzeganie powszechnie przyjętych wzorców zachowań jest oczywiste.”

(ze wstępu do Kodeksu Etyki Hotelarza)

Nie jest żadną tajemnicą, że przy okazji realizacji kolejnych odcinków zawsze szukam hotelu, który po ciężkim dniu zapewni mi odpoczynek. Potrzebuję wtedy ciszy, oderwania od świata, potrzebuję, żeby ktoś o mnie zadbał, nakarmił i zamknął za mną drzwi. Nie chcę wtedy rozwiązywać cudzych problemów, nie chcę myśleć o niedociągnięciach, niedziałających klimatyzatorach, beznadziejnej kuchni czy relacjach między szefami a pracownikami, bo już nie jestem w pracy. Marzę tylko relaksie, o pięknych zapachach, orzeźwiającym chłodzie, pysznym, lekkim jedzeniu i przyzwoitym winie.

Podczas produkcji odcinka „Rewolucji” w Słupsku mieliśmy do dyspozycji trzy hotele. Wybrałam ten, który obiecywał mi w swoich materiałach reklamowych, że spełni moje marzenie o spokoju i wypoczynku. „Pośród bukowego lasu, z dala od wielkomiejskiego zgiełku odnajdziesz swoją oazę spokoju”, przeczytałam na stronie internetowej Doliny Charlotty. Tak... Strasznie nie lubię, gdy marzenia rozmijają się z rzeczywistością a już zupełnie po ludzku wkurza mnie, gdy ktoś zwyczajnie wciska mi kit i chce za niego bardzo dużo pieniędzy. Właśnie z takimi zjawiskami walczę na planie „Kuchennych Rewolucji”. Jeśli jeszcze jakimś cudem nie dotarła do Was historia tego, co wydarzyło się niedawno między Słupskiem a Ustką, to powiem po prostu, że nie, nie odnalazłam oazy spokoju. Owszem, hotel nie ma żadnych gwiazdek, które weryfikowałyby jego jakość i branżową klasę, ale naiwnie sądziłam, że cena apartamentu (720 zł za noc) oznacza, że przynajmniej ktoś z obsługi pomoże mi wnieść do pokoju bagaże. Okazało się, że niekoniecznie. Hm. Odebrałam kartę do wynajętego apartamentu, chwyciłam walizkę, dotarłam do pokoju i otworzyłam drzwi, dzięki czemu mogłam ujrzeć wewnątrz bardzo miłą parę niekoniecznie ubraną. Hm. Recepcjonistka twierdziła w sposób niewzruszony, że to niemożliwe, toteż udała się do tego pokoju wraz ze mną, żeby drzwi otworzyć i ponownie obejrzeć sobie Bogu ducha winnych ludzi, którzy chyba już zdążyli się ubrać. Nie wiem, tym razem wolałam nie zaglądać. Potem udało się znaleźć inny pokój, potem trzeba było mnie stamtąd przenieść, bo jednak zajęty, z następnego też szybko mnie wymeldowano. W ostatnim pokoju, w którym się znalazłam nie było klimatyzacji a dostawione urządzenie prawdopodobnie było popularną Farelką, bo zamiast chłodzić – grzało. W trzydziestu sześciu stopniach moja wizażystka mogła tylko pomarzyć o zrobieniu mi dobrego make-up'u, a ja właśnie wtedy przestałam marzyć o czymkolwiek.

Pomijam beznadziejne jedzenie w restauracji i korkowe wino, bo skoro (jak szczerze zdradziła mi jedna z pań) przechowuje się je przy silnikach chłodzących piwo, to nie ma prawa być dobre i właściwie możnaby je było wyrzucić, gdyby nie to, że przecież można je sprzedać. Drogo. Pominę też moje gorzkie refleksje na temat braku wody do picia w pokoju, po którą trzeba schodzić do recepcji. Patrzyłam smętnie na widok za oknem mojego „apartamentu” i wyobrażałam sobie, że między parkingiem a zbiornikami z gazem mógłby dziś wyrosnąć choćby jeden buk, już niekoniecznie cały las.

Popełniłam błąd wybierając ten hotel, ale prawda jest taka, że tego typu przygód w ostatnich latach miałam całkiem sporo. Nie uznawałam nigdy za zasadne dzielenie się nimi z Wami, bo wolę mówić i pisać o dobrych miejscach, pysznym jedzeniu i genialnej obsłudze. Nie mogę jednak pozwolić na to, żeby jakiś dziwny człowiek, będący „menedżerem” tego dziwacznego przybytku szkalował mnie w tak obrzydliwy sposób. Przez cały czas mojego pobytu sugerowałam mu jak może rozwiązać rozmaite problemy. Nie chciał mnie słuchać. Na jego niezrozumiałe, publiczne zaczepki mam dwie odpowiedzi, które w formie krótkiego listu otwartego zamieszczam poniżej:

Szanowny Panie! Niech Pan łaskawie odwiedzi w wolnym czasie „Modrzewie Park” w Szczawnicy. Na wejściu przywitają Pana świeżo wyciśniętym sokiem z pomarańczy, bo skoro przyjeżdża Pan tak późno, to pewnie jest Pan strasznie zmęczony. W pokoju ustawią Panu hiacynty, jeśli lubi Pan te kwiaty. W pięknej i czystej łazience odnajdzie Pan wcale nietanie mydełka „Hermes”. Nie będzie się Pan musiał troszczyć o bagaż i zaśnie Pan spokojnie, utulony szumem drzew za oknem. O jakości jedzenia nie wspomnę, bo mam wrażenie, że w tym zakresie i tak jest Panu wszystko jedno. Zapłaci Pan tyle samo, co za pobyt w Dolinie Charlotty i straszne będzie chciał Pan jak najszybciej wrócić do Szczawnicy.

Po drugie – i chyba najważniejsze – domyślam się, że nie obowiązuje Pana cytowany przeze mnie na początku „Kodeks Etyki Hotelarza”, opracowany przez Polską Izbę Hotelarstwa. Ale polecam Panu jego lekturę. Już w pierwszym punkcie przeczyta Pan o rozstrzyganiu sporów i zasadzie hotelowej dyskrecji. Łamanie wszelkich zasad rzadko któremu biznesowi wychodzi na dobre. Jako wielbicielka kunsztu Carlosa Santany mam również nadzieję, że wchodząc do pokoju Pan Santana nie zastanie w łóżku… swoich wielbicieli i nie będzie przenosił się z pokoju do pokoju częściej niż raz.